czwartek, 30 kwietnia 2009

BAT WOMAN, czyli wywiad z Małgorzatą Koczańską – Redaktorką z Batem


To ona nauczyła Sępy latać...

Praca nad „Sępami” była i dla mnie i dla Roberta pierwszą okazją do zetknięcia się z prawdziwą machiną wydawniczą. Oczywiście wydaliśmy już wcześniej swoje debiuty, mieliśmy do czynienia z redagowaniem tekstów przed publikacją w prasie, ale...
Okazało się, że to nawet nie była namiastka. Prawdziwa jazda zaczęła się, kiedy na naszej drodze stanęła Redaktor Koczańska.
Kobieta z batem...
Prawdę mówiąc nasza antologia swój kształt zawdzięcza właśnie jej. Jej wielkiemu sercu, oddaniu pracy i profesjonalizmowi. Przepuściła nas przez wyżymaczkę, osobiście kręcąc korbą. Ale ta katorga opłaciła się – każdemu życzymy tak przychylnej i wymagającej redakcji.
A na czym to polega?
Redaktor Koczańska, zdrobniona przeze mnie na Margolę (nie wiem, jak to akceptuje, bo porozumiewamy się wciąż tylko mailowo) zgodziła się udzielić mi wywiadu.
A ja chciałem ten wywiad z nią zrobić od pierwszych chwil współpracy, wiedząc, że tak jak na mnie, oświecenie może spłynąć i na innych.
Zobaczcie jak to jest, dowiedzcie się, o co w tym biega, a raczej pisze, a raczej jest napisane...


JacAr: wg ciebie – na czym polega robota redaktora. Co starasz się zrobić, aby móc powiedzieć, że: „Zrobiłam redakcję tego tekstu”?

Małgosia Koczańska: Ciężko opisać. Redakcja tekstu polega na sprawdzaniu i poprawianiu aspektów komunikacyjnych utworu. Czyli przede wszystkim jest to praca w warstwie językowej – tu się spotykają kompetencje językowe redaktora i korektora. I zdecydowanie bystre oczy korekty liczą się w ostatnim szlifie najbardziej.
Jest jeszcze ta nudniejsza część - zadania typowe dla kierownika planu w produkcji filmowej. Muszę pilnować, żeby przysadzisty blondyn z pierwszej sceny w trzeciej nie okazał się nagle smukłym brunetem albo żeby przedmioty przypadkiem nie nabrały cech, jakich Autor nie chciał im nadać (przypominam sobie pewną puszkę piwa, która w ciemności miała kolor soczystej zieleni...). Drobiazgi, które czasami wymykają się autorom spod kontroli. No, to jestem właśnie od takich drobiazgów.
I wreszcie chyba najprzyjemniejszy i najbardziej odpowiedzialny aspekt redaktorskiej roboty, czyli rola dyrektora kreatywnego i pierwszego czytelnika w jednym. Mogę podsuwać autorowi propozycje (a czasami wysuwać kategoryczne żądania) dotyczące struktury utworu, ulepszać koncepcję wskazując jakiś drobiazg, który może zaważyć na odbiorze (bo diabeł tkwi w szczegółach). To wycinanie, przestawianie, wskazywanie, gdzie co nie pasuje w fabule chyba jest najbardziej „redaktorskie”. Wtedy można zobaczyć, jak utwór staje się doskonalszy – bardziej przejrzysty, bardziej komunikatywny.
I chyba wtedy, gdy widzę taką czystą strukturę, już po poprawkach, cięciach, dopiskach, mogę powiedzieć, że „zrobiłam redakcję”. I odetchnąć na chwilę, zanim oddam utwór korektorowi, który po raz kolejny udowodni mi, że nie ma tekstów doskonałych.

JR: Jakie błędy językowe/redakcyjne nasi autorzy popełniają najczęściej, jakich Ty nienawidzisz (błędów, nie autorów)?

MK: Och, lista jest długa, niestety!
Z językowych – zaimkoza i problemy z tożsamością podmiotu. I nadopisy, czyli wszelkie przejawy hiperpoprawności językowej, np. mruganie powiekami (ostatnio wersja hardcore: mruganie oczami) lub pleonazmy (kierowca kierował kierownicą – tak, taki potwór się mi kiedyś trafił w powieści). Z typowych, na jakie redaktorzy są przeczuleni – łopatologia. Często trafiam na zdanie (złożone dwudziestokrotnie) opisujące kolejne czynności bohatera, gdy np. przygotowuje herbatę (od włączenia czajnika po opis kubka i łyżeczki, okazjonalnie okraszony wykładem o produkcji wzorków na wzmiankowanym kubku). Aż mi żal, że muszę wyciąć i zastąpić jakże trywialnym stwierdzeniem: X zaparzył sobie herbatę. A tyle się autor napracował, żeby mi dokładnie wytłumaczyć, jak nie przymierzając przybyszowi z innej planety, rzecz przecież oczywistą...
Coraz wyraźniej dostrzegam też tendencję do mordowania polskiej frazeologii – młodsze pokolenie wykazuje się w tej dziedzinie wyjątkowym okrucieństwem. Słowo, co stoi kobyłką u płota nie dało mi kiedyś pracować przez kilka dni – za każdym razem, gdy spojrzałam w tekst, wybuchałam histerycznym śmiechem...
No, i chyba signum temporis, czyli kalki z języka angielskiego. Jedna z najpopularniejszych, to konstrukcja typu: coś zdawało się być czymś (nie, żeby zaraz niepoprawna, ale kulawa bardzo), czyli polska wersja wyrażeń z czasownikiem seem. W tekstach Roberta i Twoich też się pojawiała – pamiętam, że pomstowałam na Was strasznie za tę obrazę stylu.
Poza tym klasyka klasyki – problemy ze stylem poetyckim, czyli udziwnione porównania, przekombinowane metafory, których spójność pozostawia wiele do życzenia. To nieustające źródło uciechy redaktorów. Pamiętam pewien zefirek, który był dzieckiem i niepokoił dziecko... – no, zdarzało się i Wam bełkotać.

A błędy, których nienawidzę – zawsze i niezmiennie: ortograficzne.

JR: Co mogłabyś doradzić debiutantom (oczywiście, z działki tekstopoprawiacza)?

MK: Żeby sformatowali elegancko tekst, który chcą pokazać. A zanim wyślą – niech się naprawdę długo zastanowią nad tym, co napisali.
I żeby nigdy, przenigdy nie dawali redaktorowi tekstu z błędami ortograficznymi. O ile inne usterki można usprawiedliwić (lub przynajmniej się z nich pośmiać), o tyle błędów ortograficznych nie usprawiedliwia absolutnie nic. Żyjemy w czasach edytorów, słowników on-line, łatwego dostępu do poradni językowych. Niepoprawna ortografia (o ile nie ma uzasadnienia w koncepcji utworu), dowodzi, że autor nad tekstem nie pracował – napisał i posłał taki brudnopis do wydawnictwa. Czy muszę mówić, co myśli redaktor o autorze, gdy widzi np.: Była ich usemka?
I niech mi nikt nie próbuje wmawiać, że treść, nawet w tak niedoskonałej formie, może być ciekawa, istotna, niebanalna. Postawiłabym śmiało tezę, że autor, który nie potrafi opanować reguł pisowni (wg mnie – językowa podstawówka), nie potrafi również opanować składni czy leksyki (a to poziom komplikacji nieporównywalnie wyższy niż ortografia), o frazeologii nawet nie wspominając. Taki autor nie ma nic ciekawego do powiedzenia, ponieważ zwyczajnie nie potrafi dobrze mówić. I ta teza jak na razie się sprawdza w praktyce, nie tylko u mnie, ale i u redaktorów, jakich znam.
Poza tym, tekst z błędami ortograficznymi czyta się źle komuś, kto ma utrwalone wzorce pisowni i nie przywykł do np. emo czy netish-blogaskuff. Uwaga przy lekturze skupia się na błędach i redaktor może nie dostrzec ważniejszych problemów – usterek w kompozycji, niespójności w fabule. O treściach czy nawet Treściach nawet nie wspomnę.
Ortografy to doskonały sposób, by dokonać sabotażu na własnym utworze.

JR: Pracując z nami weszłaś na pewien poziom porozumienia, przekazywania uwag i myśli, który z punktu widzenia niektórych autorów może być nieco... szokujący? To znaczy mieszałaś nas z błotem, ironizowałaś (brr), wyzłośliwiałaś się. Nie powiem, mnie to pasuje, mobilizuje. Robert mało nie umarł, ale przeżył :) Czy to Twoja normalna metoda komunikacji z autorami? Jak ludzie to odbierają?

MK: Uch... Uprzedziłam, że jestem zuy redaktor, niepozytywny. Ale pochwały też były – nie tylko baty, więc czuję się usprawiedliwiona.
W „Fabryce Słów” nie jestem jedyna, nawet nie najbardziej złośliwa. Są redaktorki bardziej wredne i cudownie ironiczne – jak dorosnę, też taka będę.
Wychowałam się na ZakuŻonej Planecie „Fahrenheita”, od paru lat udzielam się na ZakuŻonych Warsztatach Forum „Fahrehnheita”, to pewnie stąd się wziął ten sposób komunikacji z autorami. Tam nie ma klepania autorów in spe po pleckach, jest flekowanie tekstu, wyrywanie flaków i nieustanne wyśmiewanie bełkotu.
Kiedy pracuję nad utworem, chcę, żeby był lepszy, jak najlepszy. Ponieważ czuję się odpowiedzialna za jego formę – za warstwę językową, za organizację treści. Przecież książka, którą poprawiam, będzie budować wizerunek „Fabryki Słów”, a zatem pośrednio i mój wizerunek profesjonalistki. Będzie również rozpowszechniać nie tylko pomysły autora, ale również wzorce polszczyzny, ukazywać możliwości języka – bo taka rola literatury i nie ma przebacz. Nie pomaga, gdy utwór ma potencjał – wtedy się denerwuję bardziej: jak autor mógł zepsuć, skoro to może być takie ładne opowiadanie – no, jak, przecież widać... (tu należy wstawić wyjaśnienie, co widać, np. zamknięcie kompozycji, mocniejsze zakończenie, etc.)? Choleryczka ze mnie na dodatek, muszę dać upust niezadowoleniu, że czasami autor niezbyt dobrze posługuje się swoim podstawowym narzędziem pracy. I najchętniej nieszczęsnego pisarza poddałabym paru wymyślnym torturom za każde potknięcie, żeby zapamiętał i nigdy nie powtórzył już żadnego błędu. Choćby linijką po łapach... A że nie mogę, to emocje idą w komentarz. Z nadzieją, że autor zapamięta i nie powtórzy.
Przy Waszych opowiadaniach tych emocji było sporo, amplituda duża wychodziła – to i warczenie głośne przebijało w uwagach redakcyjnych, kiedy np. niezły pomysł miał brzydką oprawę językową. Musieliście oberwać, chciałam się podzielić frustracją.
Ale generalnie autorzy na ten styl komunikacji reagują pozytywnie (jak dotąd). Może dlatego, że przed oczyma mają rezultat. Na pewno pomaga, gdy podobają im się propozycje redaktorskie albo gdy widzą zasadność poprawek. Czasami marudzą, że się czepiam. Za to kiedy pierwsza złość opadnie, chyba odczuwają satysfakcję – przynajmniej taką mam nadzieję. I na pewno się śmieją – z siebie i ze mnie, z emocji, jakie generuje wspólna praca nad utworem. Tak sobie myślę, że autorzy śmialiby się jeszcze głośniej, gdyby widzieli mnie przy pierwszym czytaniu – gdy mamroczę do utworu (na monitorze), czego mu trzeba, jak ma wyglądać.
Z Waszymi opowiadaniami też gadałam... i odpowiadały.

JR: Czy nie masz czasem wrażenia, że powinnaś być dopisana w nagłówku książki jako współautor?

MK: Nigdy. Jest granica redaktorskiej ingerencji, choć to granica mało wyrazista, a pokusa, by ją przekroczyć niekiedy bywa ogromna – żeby napisać za autora (czyli: lepiej, rzecz jasna, heh!). Ale pracuję na gotowym pomyśle i tekście, nie wolno mi o tym zapomnieć. Mogę podsuwać propozycje zmian, gmerać w kompozycji, by utwór stał się bardziej przejrzysty, mogę doszlifować język, nawet dopisać akapit czy dwa, zaproponować nieco inne rozwiązania fabularne tu i tam. To nie czyni ze mnie współautora. Ponieważ pomysł od początku nie jest przecież mój, powstaje w wyobraźni autora, jest ekspresją jego uczuć, doznań, refleksji i doświadczeń. Koncepcja kreatywna nie jest moja. Nie mnie należy się zatem uznanie czytelników. No i w razie czego – nie ja będę świecić również oczami, jeżeli utwór się nie spodoba.
Mnie tu dobrze, w cieniu, za plecami autorów.

JR: Jak Ci się pracowało z Sępami? Nie musi być szczerze :)

MK: Musi być szczerze, bo kłamstwa się zapomina i potem tylko wstyd, gdy wyjdzie na jaw niezgodność w zeznaniach.
Dobrze mi się pracowało. Lubię, gdy emocje szaleją, najlepiej pracuje mi się na wysokich obrotach. Robię się wtedy bardziej wyczulona na usterki, bardziej czujna i – jak podejrzewam – bardziej marudna. Pewnie dlatego potem siedzieliśmy po nocy, w chaosie wymiany plików – redagowane po raz pierwszy, po raz drugi, poprawki autorskie, poprawki redaktorskie, podmiana, a może jeszcze jedna podmiana, bo nowy pomysł się pojawił, bo jakiś błąd jeszcze się wkradł. Łatwo było dostrzec postęp, efekty pracy – i Waszej, i mojej, i nie wiadomo kiedy – naszej... To doskonała motywacja i „paliwo kreatywne”.
Ale przede wszystkim nie było nudno. Redaktorowi nie może się chyba nic gorszego przytrafić od tekstu, który go nuży. I nic paskudniejszego od autora nie pozwalającego na zmiany, nie słuchającego, że można przecież lepiej...
Z „Sępami” to się nie zdarzyło.

Małgorzata Koczańska - absolwentka UWrrr, wydział filologii polskiej. Przez chwilę nauczyciel języków obcych: polskiego i angielskiego. Od 1995 roku - pracownik branży reklamowej: copywriter, strateg reklamowy, dyrektor kreatywny. Obecnie redaktor w "Fabryce Słów" i w sieciowym periodyku literackim "Fahrenheit". Nieuleczalna netoholiczka i lekturoholiczka dotknięta puryzmem językowym. Stosunek do autorów, z którymi pracuje - jatkogenny. Stosunek do zwierząt: umiarkowanie humanitarny. Stosunek do dzieci: stan posiadania 1, wnioski: uroki macierzyństwa są mocno przereklamowane.

1 komentarz:

  1. Bardzo fajny wywiad! Teraz już przynajmniej wiem na czym polega praca redaktora ;)
    Ale nie wiem jak ja bym zareagował gdyby ktoś po, moim zdaniem dobrze napisanym utworze, wywrzeszczał mi że nie umiem pisać :D Chyba bym się zamknął w sobie i połamał wszystkie ołówki :P
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń